tym, jak ten człowiek odebrał mi moje córki... I proszę bardzo! Piękna, mądra
córeczka, z której każdy ojciec mógłby być dumny. Dlaczego on miałby mieć tyle szczęścia? Dlaczego miałby mieć cokolwiek z tego, na co ja zasługiwałem? Cholerny wścibski psycholog! Nagle popatrzył w stronę Rainie. Zamarła w bezruchu. Zrobiła już dwa kroczki w stronę pistoletu. Musiała zrobić jeszcze dwa, bo na razie stała za daleko. Andrews patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Czy zorientował się, że zmniejszyła odległość do pistoletu? Wpatrywał się w nią bardzo uważnie. - Byłeś jednym z pacjentów Quincy'ego - rzuciła szybko Rainie, starając się znów odwrócić jego uwagę. Nie poruszała się. - Nie byłem! - odpowiedział oburzony Andrews. - Nie ja, tylko moja głupia była żona! Poszła do niego po pomoc. Opowiadała mu najróżniejsze bzdury, że nie nadawałem się na ojca i że moje dzieci śmiertelnie się mnie bały. - Wykorzystywałeś swoje dzieci? Twoja kolej, Kimberly - myślała gorączkowo. - Ja podtrzymam rozmowę, a ty wymyśl coś mądrego! - Nie! Wcale nie! Nie! To były moje córeczki! Kochałem je, chciałem być dla nich jak najlepszy. To matka nie widziała w nich żadnego potencjału. Ona chciała je rozpieszczać, dawała im czas na zabawę, pozwalała im rosnąć. Ale na miłość boską, w życiu do niczego nie można dojść samą zabawą! - Quincy zeznawał przeciwko tobie w czasie przesłuchań, prawda? - drążyła Rainie. - Jego opinia przekonała sędziego. - Prędzej, Kimberly! Nie możemy dopuścić, żeby zrobił tę bombę! Musimy coś zrobić! I to prędko! - Powiedział sędziemu, że cierpię na zaburzenia osobowości! W swojej fachowej opinii orzekł, że mam tendencje do manipulowania ludźmi, że jestem 247 egocentrykiem i że kompletnie brakuje mi współczucia dla innych! Krótko mówiąc, uznał, że mam tendencje psychopatyczne, że wykorzystuję dzieci do osiągnięcia swoich własnych celów! Stwierdził, że nie jest pewny, czy będą bezpieczne, jeśli kiedykolwiek zechcą postępować po swojemu. Od tamtej pory nie widziałem moich dzieci! Zdajecie sobie sprawę, co to znaczy? Jednego dnia byłem szanowanym ojcem rodziny. A następnego moje nazwisko znalazło się na zakazie widywania córek. Gdybym chociaż podniósł głos, odebraliby mi licencję. I byłbym kompletnie zrujnowany! - Od tamtej pory nieźle sobie radziłeś. - Rainie wzruszyła ramionami, starając się przedłużyć rozmowę. - Tak, kiedy przeprowadziłem się z Kalifornii do Nowego Jorku i wszystko zacząłem od początku - odparował Andrews. - Byłem sam jak palec. Nie miałem niczego. No, wiecie, z Mary Olsen mogłem mieć drugą szansę. Była ze mną w ciąży. Może bylibyśmy szczęśliwi. Ale Pierce spieprzył mi nawet to! Zmusił mnie, żebym ją zabił, zanim się dowiedziałem. - Teraz głos Andrewsa się zmienił. - Pieprzony skurwysyn! Zabrał mi wszystko, czego pragnąłem! Ale koniec z tym! Teraz to ja dyktuję warunki, to ja panuję nad sytuacją! Myślicie, że chce poznać opinię eksperta? No to mu ją przedstawię. Opinia eksperta w ładunkach wybuchowych! Nadszedł już czas! - Nagle szarpnął Kimberly za prawą rękę. Ona uniosła stopę, żeby walnąć go piętą w palce, ale straciła równowagę i zwaliła się na podłogę. Skrzywiła się i zaczęła się w niego wpatrywać. Rainie też się skrzywiła i tęsknie popatrzyła na pistolet, który leżał pod szklanym blatem stolika, ale wciąż był za daleko. Musiały coś zrobić. Czas się skończył. Myśl, myśl! No, prędzej! - Dzięki Bogu! Luke! Rainie spojrzała gdzieś za Andrewsa. To był akt desperacji, ryzykowna zagrywka. Andrews obrócił się. Pierwszy raz poczuł podmuch wiatru i pomyślał, że z flanki ktoś mógłby go zaskoczyć. Nie było czasu na nurkowanie po pistolet. Rainie chwyciła pierwsze narzędzie, jakie wpadło jej w ręce -