a nie...
Przeor nie dokończył i splunął. To było najbardziej obraźliwe. Berdyczowski zobaczył, że zanosi się na regularny skandal, i powstrzymał się, by na grubiaństwo nie odpowiedzieć grubiaństwem. – Po pierwsze, święty ojcze, proszę mi pozwolić przypomnieć słowa świętego Pawła, że nie ma ani Żyda, ani Greka i wszyscy jesteśmy jednym w Chrystusie – powiedział cicho. – A po drugie, jestem tak samo prawosławny jak ojciec. I tak mu się to powiedziało godnie, spokojnie (choć w środku, oczywiście, wszystko w nim dygotało i klekotało), że Matwiej Bencjonowicz sam się sobą zachwycił. Ale czy godnością można się przebić do głowy zezwierzęconego judofoba? – Naszą rosyjską wiarę tylko Rosjanin do samego rdzenia zrozumieć i przyjąć zdoła – wycedził, krzywiąc wargi, ojciec Witalis. – A już prawosławie to na pewno nie na umysł ani serce judejskiej zarozumiałości i pewności siebie. Precz, precz z waszymi pazurami od rosyjskich świętości! Co zaś do ochrzczenia pańskiego, to lud nasz tak o tym mówi: Żyda ochrzcić to jak złodziejowi odpuścić. Z tymi słowy archimandryta odwrócił się od urzędnika plecami i chlupocząc błockiem, ukrył się w burzonym chlewie – wysoki, czarny, prosty jak żerdź. Berdyczowski zaś, kipiąc z wściekłości, poszedł precz z klasztoru. Ponieważ ta krótka rozmowa nie trwała nawet dziesięciu minut, do następnego spotkania – z doktorem Korowinem – zostawało mu jeszcze sporo czasu. Żeby nie tracić go na darmo, a jednocześnie poruszać się trochę dla uspokojenia, podprokurator postanowił przejść się po mieście, poznać jego osobliwości topograficzne, obyczajowe i inne. Dziwna rzecz, że te same ulice, które przy pierwszym spotkaniu wywarły na panu Matwieju takie korzystne wrażenie swoją czystością, gładkością i porządkiem, teraz wydały mu się nieprzyjemne, złowieszcze nawet. Spojrzenie przybysza zatrzymywało się coraz częściej na postnie zaciśniętych ustach pątniczek, na przesadnej obfitości wszelkiego rodzaju cerkwi, cerkiewek i kapliczek, na etnicznej monotonii spotykanych twarzy: ani jednej smagłej, czarnookiej, orlonosej czy choćby skośnookiej, wszystkie po wielkorusku jasnowłose, szarookie i zadartonose. Jeszcze nigdy w życiu Berdyczowski nie odczuwał takiej ostrej, beznadziejnej samotności jak w tym prawosławnym raju. I czy naprawdę raju? Koło niego przemaszerowało dziesięciu rosłych mnichów z pałami u pasa – ładny eden! Pożyj tu sobie, człowieku, pod rządami ojca Witalisa, zaciekłego wstecznika i pogromcy wszystkiego, co odmienne. W księgarniach widziało się tylko lektury religijne, z gazet jedynie „Gońca Cerkiewnego”, „Gwiazdę Prawosławia” i „Obywatela”, pismo księcia Mieszczerskiego. Ani teatru, ani orkiestry dętej w parku, ani, uchowaj Bóg, jakiejś tancbudy. Za to jadłodajni bez liku. Pojeść i pomodlić się, ot i cały wasz raj – złościł się w duchu pan podprokurator. Kiedy zaś uraza i złość na archimandrytę uśmierzyły się nieco, Berdyczowski, zgodnie ze zwykłym inteligenckim nawykiem audiatur et altera pars6, zaczął myśleć, że co do niego to Witalis w istocie nie myli się aż tak bardzo. Tak, jest pewien swego rozumu. Tak, jest sceptykiem, do prostodusznej wiary żadną miarą nieprzystosowanym. A jeśli już mówić zupełnie szczerze, być zupełnie otwartym wobec samego siebie, to cała jego religijność opiera się na miłości nie do Jezusa, którego Matwiej Bencjonowicz nigdy w życiu na oczy nie widział, tylko do przewielebnego Mitrofaniusza. Czyli gdyby wyobrazić sobie, że duchowym ojcem Mordki Berdyczowskiego zostałby nie prawosławny archijerej, tylko jakiś przemądry szejk czy bonza buddyjski, to radca kolegialny chodziłby teraz w turbanie albo w słomianym stożkowatym kapeluszu. Tylko że w takim razie, panie szanowny, nie zrobiłby pan w cesarstwie rosyjskim żadnej kariery – jeszcze bardziej dopiekł sobie pan Matwiej, pogrążywszy się w zupełnym samoponiżeniu. A zrobiło mu się całkiem źle, bo do samotności doczesnej – przejściowej i rozciągającej się tylko na wyspę Kanaan – doszła jeszcze samotność metafizyczna. Wybacz, Boże, małą wiarę i wątpliwości – modlił się przestraszony podprokurator i kręcąc głową, rozglądał się, czy nie ma gdzieś w pobliżu świątyni, by czym prędzej pokajać się przed obrazem Zbawiciela. Jak mogło nie być – Nowy Ararat to przecież nie jakiś tam Petersburg. Tuż obok, o