który Bentz nalegał przed laty. Rzadko go używali, ale teraz to się zmieni.
Światła się zmieniły. Bentz czekał, aż staruszka o kulach pokona jezdnię. Ledwie weszła na chodnik, przyspieszył, by po chwili ostro zahamować. Nastolatek w opadających dżinsach przechodził przez jezdnię w niedozwolonym miejscu, wsłuchany w muzykę z iPoda. Nawet nie zauważył, jak mało brakowało, by Bentz go przejechał. Podjechał pod posterunek. Jego uwagi nie uszło, że Brinkman zaparkował na jego zwykłym miejscu. Brinkman to dobry glina, ale strasznie upierdliwy człowiek. Zresztą nie ma o co się gniewać i tak na razie z tego miejsca nie korzysta. – Niech ci będzie – mruknął i pojechał do kafejki internetowej. Popijał mrożoną kawę, czekając na połączenie z siecią a potem wyszukał wszystko, co mógł znaleźć o byłej żonie. Ba, nawet siebie sprawdził w Googte’u. Większość artykułów opisywała jego bohaterskie zatrzymania nowoorleańskich seryjnych morderców. Ale znalazły się i ostre słowa. Z Los Angeles. Gorzkie opowieści o policjancie o zszarganej opinii, który odszedł z wydziału, nie rozwiązawszy trudnej sprawy. Dalej – afera związana ze strzelaniną, gdy mylnie wziął dwunastolatka z pistoletem zabawką za mordercę, który celuje w partnera. Bentz ostrzegł dzieciaka i wystrzelił. Chłopiec, Mario Valdez, zmarł w drodze do szpitala. Bentz szukał zapomnienia w butelce i ze spapraną reputacją odszedł z wydziału. Na szczęście Melinda Jaskiel z Nowego Orleanu postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę. Więc się przeniósł. Reszta, jak mówią, to już historia. A teraz ktoś celowo ściąga go do Los Angeles. Ani przez chwilę nie wątpił, że ten, kto przysłał zdjęcia i akt zgonu, chce go zwabić do południowej Kalifornii. Ale dlaczego? I dlaczego akurat teraz? Dopił kawę, zadzwonił do Montoi i nagrał wiadomość z prośbą o kontakt. Rozejrzał się po małej knajpce; goście tłoczyli się przy niedużych stolikach, zajmowali miejsca w miękkich fotelach przy oknach. Trójka nastolatków, chłopak i dwie dziewczyny, leniwie sączyła czekoladowe napoje zwieńczone ogromną czapą bitej śmietany. Nie przerywając ani na chwilę rozmowy, cała trójka błyskawicznie wystukiwała SMS-y. Na szczęście nigdzie nie widział pierwszej żony – ani jej ducha. Nie żeby akurat ten widok miałby go jakoś specjalnie zdziwić. Jednak zagadka Jennifer zaczyna się w Kalifornii. Ponownie wyjął fotografie. Tak, to na pewno Los Angeles. W rogu fotografii, na której przebiega przez ulicę, dostrzegał palmę i kalifornijskie numery rejestracyjne. Na zdjęciu w kawiarni dało się dostrzec fragment tabliczki z nazwą ulicy. Odczytał: ado Aven. Aven – czyli pewnie Avenue, aleja. Wiele jest ulic o takiej nazwie w obszarze Los Angeles. Myślał intensywnie, stare wspomnienia zjawiały się nie wiadomo skąd. Mercado, Loredo albo... Na myśl o Colorado Avenue w Santa Monica serce stanęło mu w piersi. Jeśli to ta ulica, ktoś naprawdę sobie z nim pogrywa. Spędzili z Jennifer niejedno sobotnie popołudnie na promenadzie przy Trzeciej ulicy, niedaleko Santa Monica Boulevard. Zaledwie jedna przecznica i jedno centrum handlowe dzieliły ich od Colorado Avenue. O ile dobrze pamiętał, do centrum można było wejść także od strony Colorado. Poczuł ów charakterystyczny dreszczyk, jak przypływ energii po kofeinie, na myśl, że układa kawałki układanki. Zbyt łatwo. Nie jest aż taki bystry. Ale faktem jest, że Santa Monica, pełne sklepów pod gołym niebem, z długą plażą i modnymi knajpkami, należało do ulubionych miejsc Jennifer. Było ważne dla nich obojga, dla ich związku. – Cholera. – Przejechał dłonią po karku. Wiedział już: czy mu się to podoba, czy nie, musi wrócić do Kalifornii. Ktoś go wabi. Ktoś chce, żeby wrócił. – Skurczybyk – mruknął pod nosem. W południowej Kalifornii przeszedł ciężkie chwile. I to niemało. Zostawił za sobą wiele